"Szaleństwo", "w zasadzie nie dało się jechać", "widoczność była praktycznie zerowa", "równie dobrze można było zamknąć oczy i wcisnąć gaz do dechy" - wbrew pozorom to wcale nie jest relacja policjantów przybyłych na miejsce tragicznego wypadku spowodowanego przez nierozsądnych kierowców, którzy przeszarżowali na zakręcie podczas ulewy. Tak wypowiadali się kierowcy po ukończeniu tegorocznego Grand Prix Japonii, które odbyło się 30 września na torze Fuji.
Treningi niewiele pomogły
W światku F1 niektórzy uważają, że wyścigi wygrywa się podczas sesji treningowych. Ten pogląd raczej nie zdobędzie nowych zwolenników po wyścigu w Japonii. W piątek było sucho, natomiast w sobotę i podczas niedzielnego wyścigu - wręcz przeciwnie. Tor Fuji, który powrócił do kalendarza F1 po trzydziestu latach, nawet przy normalnych warunkach jest wyzwaniem dla specjalistów od aerodynamiki bolidów. Z jednej strony półtorakilometrowa prosta, preferująca minimalizowanie oporów, z drugiej następujący zaraz po niej nawrót oraz dwie sekwencje stosunkowo wolnych zakrętów, na których zdecydowanie potrzebny jest jak największy docisk. W tym roku doszły jeszcze anomalie pogodowe. Ktoś może zapytać - "co ma deszcz do ustawień aerodynamiki?" Otóż przede wszystkim to, że zmienia się prędkość bolidu. W piątek najszybsi kierowcy na nienagumowanym torze osiągali ponad 330 km/h. Podczas wyścigu prędkości maksymalne były o 20 km/h mniejsze.Na pierwszym piątkowym treningu najszybsze były Ferrari, w drugim McLareny. Jedynym pechowcem był Nico Rosberg, który musiał wymienić silnik, co - jak wiemy - skutkuje przesunięciem o 10 pozycji w dół na starcie wyścigu. Sobotnie kwalifikacje na mokrym torze były już o wiele ciekawsze. O ile pierwsze dwa rzędy zajęli kierowcy, którzy zajmują je praktycznie zawsze (1. Hamilton, 2. Alonso, 3. Räikkönen, 4. Massa), to w kolejnych pojawiły się niespodzianki. 7. miejsce zajął Jenson Button, 8. Mark Webber, a 9. Sebastian Vettel. Całą trójkę przesunięto o pozycję w górę, ponieważ szósty w kwalifikacjach Nico Rosberg w wyniku piątkowej zmiany jednostki napędowej został przesunięty na 16. miejsce. Pierwszą dziesiątkę uzupełnili kierowcy BMW Sauber: Heidfeld był piąty, Kubica dziesiąty, ale przesunął się na dziewiąta pozycję. Na dziesiątą awansował Giancarlo Fisichella.
Trudne początki jeszcze trudniejszego wyścigu.
Przed niedzielnym wyścigiem zadawano sobie cztery pytania: "Kto wygra?", "Czy Räikkönen zbliży się do kierowców McLarena na tyle, aby powalczyć o mistrzostwo w dwóch ostatnich wyścigach?", "Czy na domowym torze z dobrej strony pokażą się japońskie teamy?" i oczywiście "Jaka będzie pogoda i jaki wpływ będzie miała na rywalizację?".
Rozpoczęcie wyścigu stało pod znakiem zapytania z powodu obfitych opadów deszczu. Większość z nas pamięta, co się działo podczas GP Europy, gdy bolidy masowo wypadały z toru i wyścig tuż po starcie przerwano. W końcu zdecydowano się na start za samochodem bezpieczeństwa. Co było tego powodem? To, że tor szybciej schnie podczas jazdy? Raczej nie. Szczerze mówiąc, sportowego powodu nie jestem w stanie wymyślić czy wywnioskować. Dużo bardziej prawdopodobne są względy finansowe. Według mnie ta decyzja pokazuje po raz kolejny, że F1 staje się coraz mniej sportem, a coraz bardziej widowiskiem.
Zaskoczył team Ferrari. Jako jedyny wyposażył swoich zawodników w opony intermediate. Reszta zgodnie przystąpiła do rywalizacji na oponach typu full-wet. Okazało się, że "reszta" miała rację. Bolidy Ferrari nie były w stanie poruszać się po zalanej deszczem trasie. Obaj kierowcy musieli zjechać do boksów po nowy komplet opon przystosowanych do warunków pogodowych, przez co znaleźli się na końcu stawki. Po obejrzeniu kilku okrążeń pokonywanych przez kierowców za samochodem bezpieczeństwa, w pióropuszach wody lejących się spod kół bolidów przed nimi, miałem coraz silniejsze wrażenie, że decyzja o rozpoczęciu wyścigu była co najmniej kontrowersyjna (żeby nie powiedzieć głupia). Kierowcy mieli podobne wrażenie, sądząc po treści rozmów z ekipami: "Przerwijcie tę procesję!" - krzyczał Jarno Trulli do swojego zespołu tuż po tym, jak o mały włos nie uderzył w tył jadącego przed nim samochodu Davida Coultharda. "To szaleństwo" - wtórował mu Ralf Schumacher. Inni byli mniej ekspresywni, ale przekaz był ten sam: "Warunki są coraz gorsze" - podał lakonicznie Heikki Kovalainen. Myślę, że na tym, aby wyścig trwał, zależało tylko kierowcom McLarena. Byli w dobrej sytuacji. Zajmowali dwa czołowe miejsca, podczas gdy czerwone samochody okupowały dwa z ostatnich trzech (ostatni jechał Liuzzi, który miał na starcie problemy z bolidem). Kierowcy Ferrari zjechali po raz drugi do boksów i tu kolejny raz złapałem się za głowę (pierwszy raz zrobiłem to, gdy zobaczyłem jak bolid Massy, na bodaj trzecim zakręcie pierwszego okrążenia zaczął kręcić bączki). Postój Räikkönena trwał ledwie 5,3 s. Kompletnie nie rozumiałem, czemu obaj kierowcy nie zostali zatankowani "pod korek", skoro wiadomo było, że będą musieli przebijać się przez całą stawkę po tym, jak samochód bezpieczeństwa pozwoli na w miarę normalną rywalizację. Massa stał o jakieś 3 sekundy dłużej, a poza tym dostał karę przejazdu przez pit lane za wyprzedzanie podczas okresu zneutralizowanego.
Hamilton pewny tytułu?
Na to pytanie odpowiadam twierdząco. Tak, według mnie Lewis Hamilton jest już mistrzem świata. Z kim lub z czym może przegrać?
Z rywalami raczej nie. Jedynym kierowcą, który dorównuje, lub może nawet lekko przewyższa Anglika w ostatnich wyścigach, jest Kimi Räikkönen, któremu rywalizację o tytuł bardzo utrudniły dwa wyścigi nieskończone z powodu awarii samochodu. Fin ma 17 punktów straty Nawet przy jego dwóch zwycięstwach Hamiltonowi wystarczają dwa siódme, bądź jedno piąte miejsce (w 15 wyścigach rozegranych w tym sezonie był raz na piątym i raz poniżej piątego miejsca). Jego jedyny wyścig bez punktów to pamiętne GP Europy (rozgrywane także na mokrym torze) w Niemczech, do którego Anglik w niejasnych okolicznościach powrócił, mimo, że na tor po wypadku odstawiła go obsługa. Jego kolega z zespołu Fernando Alonso, a zarazem główny rywal w walce o mistrzostwo przed GP Japonii nie ukończył wyścigu. Ma stratę 12 punktów, której w sportowej walce odrobić będzie nie sposób.
Skoro nie z rywalami, to może z samochodem? W końcu awarie w F1 czasem się zdarzają... Niby tak, ale bolid Anglika zdaje się tej prawidłowości nie podlegać. Hamilton jest jednym z dwóch kierowców, którzy ukończyli do tej pory wszystkie 15 tegorocznych wyścigów (drugim jest Heikki Kovalainen). McLareny są bezawaryjne - dla Alonso GP Japonii było pierwszym, którego nie ukończył i to nie z winy sprzętu, a z powodu wcześniejszej kolizji z Vettelem, która spowodowała uszkodzenia elementów aerodynamicznych i prawdopodobnie zawieszenia.
Mógłby przegrać jeszcze z samym sobą. Ogromna presja ciążąca na młodym człowieku, który pierwszy sezon uczestniczy w tej wielkiej machinie, może być paraliżująca. Oczekiwania milionów brytyjskich fanów, dla których Hamilton jest długo wyczekiwanym kandydatem na mistrza świata, do tego konflikt z partnerem z zespołu - wszystko to mogłoby się złożyć na rozstrój nerwowy i błędy na torze, które mogłyby spowodować zajęcie dalszych miejsc. Mogłoby, ale tak się nie zdarzy. Dlaczego? Hamilton ma żelazną psychikę. To nie Vettel, który po zjeździe do boksów w rozsypanym wcześniej z własnej winy samochodzie zaczyna płakać; to nie Alonso wygrażający mechanikom na prostej start-meta, gdy nie mógł wyprzedzić Hamiltona podczas wyścigu w Kanadzie. To zawodowiec w każdym calu. Jak Räikkönen wysiadający bez oznak jakichkolwiek emocji z samochodu, który ledwo dotoczył się do boksu podczas GP Europy, jak Kubica, który dzień po uderzeniu w ścianę z prędkością 250 km/h z uśmiechem mówi o starcie w kolejnym wyścigu. Swój nadrzędny cel - zdobycie tytułu - Anglik ma gdzieś z tyłu głowy. Liczy się tylko kolejny start i to, żeby pojechać jak najlepiej.
Podczas ostatnich dwóch wyścigów pozostaje nam emocjonować się walką o drugi stopień podium. Zajmujący je Fernando Alonso ma 5 punktów przewagi nad trzecim Kimi Räikkönenem, który od wyścigu we Francji jeździ bardzo dobrze i z wyjątkiem jednego startu nie ukończonego z powodu awarii bolidu, nie schodził z podium w pozostałych siedmiu wyścigach. Walka będzie więc zacięta. Szkoda, że Hamilton jest poza zasięgiem ich obu.
Na to pytanie odpowiadam twierdząco. Tak, według mnie Lewis Hamilton jest już mistrzem świata. Z kim lub z czym może przegrać?
Z rywalami raczej nie. Jedynym kierowcą, który dorównuje, lub może nawet lekko przewyższa Anglika w ostatnich wyścigach, jest Kimi Räikkönen, któremu rywalizację o tytuł bardzo utrudniły dwa wyścigi nieskończone z powodu awarii samochodu. Fin ma 17 punktów straty Nawet przy jego dwóch zwycięstwach Hamiltonowi wystarczają dwa siódme, bądź jedno piąte miejsce (w 15 wyścigach rozegranych w tym sezonie był raz na piątym i raz poniżej piątego miejsca). Jego jedyny wyścig bez punktów to pamiętne GP Europy (rozgrywane także na mokrym torze) w Niemczech, do którego Anglik w niejasnych okolicznościach powrócił, mimo, że na tor po wypadku odstawiła go obsługa. Jego kolega z zespołu Fernando Alonso, a zarazem główny rywal w walce o mistrzostwo przed GP Japonii nie ukończył wyścigu. Ma stratę 12 punktów, której w sportowej walce odrobić będzie nie sposób.
Skoro nie z rywalami, to może z samochodem? W końcu awarie w F1 czasem się zdarzają... Niby tak, ale bolid Anglika zdaje się tej prawidłowości nie podlegać. Hamilton jest jednym z dwóch kierowców, którzy ukończyli do tej pory wszystkie 15 tegorocznych wyścigów (drugim jest Heikki Kovalainen). McLareny są bezawaryjne - dla Alonso GP Japonii było pierwszym, którego nie ukończył i to nie z winy sprzętu, a z powodu wcześniejszej kolizji z Vettelem, która spowodowała uszkodzenia elementów aerodynamicznych i prawdopodobnie zawieszenia.
Mógłby przegrać jeszcze z samym sobą. Ogromna presja ciążąca na młodym człowieku, który pierwszy sezon uczestniczy w tej wielkiej machinie, może być paraliżująca. Oczekiwania milionów brytyjskich fanów, dla których Hamilton jest długo wyczekiwanym kandydatem na mistrza świata, do tego konflikt z partnerem z zespołu - wszystko to mogłoby się złożyć na rozstrój nerwowy i błędy na torze, które mogłyby spowodować zajęcie dalszych miejsc. Mogłoby, ale tak się nie zdarzy. Dlaczego? Hamilton ma żelazną psychikę. To nie Vettel, który po zjeździe do boksów w rozsypanym wcześniej z własnej winy samochodzie zaczyna płakać; to nie Alonso wygrażający mechanikom na prostej start-meta, gdy nie mógł wyprzedzić Hamiltona podczas wyścigu w Kanadzie. To zawodowiec w każdym calu. Jak Räikkönen wysiadający bez oznak jakichkolwiek emocji z samochodu, który ledwo dotoczył się do boksu podczas GP Europy, jak Kubica, który dzień po uderzeniu w ścianę z prędkością 250 km/h z uśmiechem mówi o starcie w kolejnym wyścigu. Swój nadrzędny cel - zdobycie tytułu - Anglik ma gdzieś z tyłu głowy. Liczy się tylko kolejny start i to, żeby pojechać jak najlepiej.
Podczas ostatnich dwóch wyścigów pozostaje nam emocjonować się walką o drugi stopień podium. Zajmujący je Fernando Alonso ma 5 punktów przewagi nad trzecim Kimi Räikkönenem, który od wyścigu we Francji jeździ bardzo dobrze i z wyjątkiem jednego startu nie ukończonego z powodu awarii bolidu, nie schodził z podium w pozostałych siedmiu wyścigach. Walka będzie więc zacięta. Szkoda, że Hamilton jest poza zasięgiem ich obu.
Zdjęcie pochodzi ze strony www.bmw-sauber-f1.com
Autor: Kamil Przyborowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz